header-photo

Opton na bis

“Gdy przejechaliśmy dwa kilometry, dotarło do mnie, że tym razem już naprawdę nie mam nic do czytania; do końca wycieczki będę musiał przeżyć bez absolutnie żadnego tekstu drukowanego, którym bym się mógł odizolować. Rozejrzałem się dookoła, serce zaczęło mi szybciej bić, świat zewnętrzny wydał mi się nagle o wiele bliższy.”
― Michel Houellebecq, Platform

Słodka botwinka

Botwinka kojarzy nam się głównie z kuchnią słowiańską. Chyba nikomu ze środkowo-wschodniej części Europy nie jest obca zupa przyrządzana z młodych liści buraka. W Anglii supermłoda, drobna botwinka zazwyczaj występuje jako składnik mieszanki sałatkowej. Jakie więc było moje zdziwienie gdy pośród zieleniny w londyńskim Tesco dojrzałem charakterystyczne, dorodne czerwone łodygi. Jak większość towarów i ten przybył do Anglii zza morza (w moim przypadku z Hiszpanii) - grubo poszatkowany w 300-gramowej paczce z napisem 'chard'. Oczywiście ani mi w głowie było gotowanie zupy. Jako że pakiet zawierał ino liście i łodygi błyskawicznie przerobiłem go na modłę szpinakową.


Z optonem przez świat


Całe popołudnie spędziłem w księgarni. Nie było w niej książek. Nie drukowano ich już od pół wieku bez mała. A tak się na nie cieszyłem, po mikrofilmach, z których składała się biblioteka „Prometeusza”. Nic z tego. Nie można już było szperać po półkach, ważyć w ręce tomów, czuć ich ciężaru, zapowiadającego rozmiar lektury. Księgarnia przypominała raczej elektronowe laboratorium. Książki to były kryształki z utrwaloną treścią. Czytać można je było przy pomocy optonu. Był nawet podobny do książki, ale o jednej, jedynej stronicy między okładkami. Za dotknięciem pojawiały się na niej kolejne karty tekstu. Ale optonów mało używano, jak mi powiedział robot–sprzedawca. Publiczność wolała lektany — czytały głośno, można je było nastawiać na dowolny rodzaj głosu, tempo i modulację. Tylko naukowe publikacje o bardzo małym zasięgu drukowano jeszcze na plastyku imitującym papier. Tak że wszystkie moje zakupy mieściły się w jednej kieszeni, choć było tego prawie trzysta tytułów. Garść krystalicznego zboża — tak wyglądały książki. [...] W księgarni znajdowały się zasadniczo tylko pojedyncze „egzemplarze” książek, a kiedy ktoś ich potrzebował, utrwalało się treść pożądanego dzieła w kryształku.
Oryginały — krystomatryce — były niewidzialne, mieściły się za emaliowanymi bladym błękitem stalowymi płytami. Tak więc książkę niejako drukowało się za każdym razem, kiedy ktoś jej potrzebował. Sprawa nakładów, ich wysokości, wyczerpywania przestała istnieć. Było to naprawdę wielkie osiągnięcie, a jednak żal mi było książek.


Stanisław Lem, Powrót z Gwiazd, 1960


Swojego optona nabyłem ponad rok temu i z zadowoleniem stwierdzam, że był to zakup trafiony. Moim wybrańcem został Sony PRS-650. Nie będę się zbytnio nad tym czytnikiem nim rozwodził - zainteresowani bez trudu znajdą liczne recenzje w sieci. W zasadzie do wyboru tego modelu skłoniły mnie dwie rzeczy: pionierski wówczas ekran dotykowy na podczerwień oraz PRS Plus, który fenomenalnie naprawia wady firmowego oprogramowania i znacznie rozszerza funkcjonalność urządzenia.

Przy różnych okazjach spotkałem się z opiniami, że to już nie to samo, bo kartki nie szeleszczą, a strony nie pachną farbą czy kurzem. Cóż, każdemu jego fetysz. Niektórzy próbują argumentować, że papierową książką mogą bezstresowo rzucić o ścianę i zachowa swą funkcjonalność albo podkreślają jej niezależność od źródła elektryczności - rozumiem, że udowadniają również wyższość liczydła rzucając komputerem i programowo nie korzystają z pralki, bo w przypadku braku prądu stanie się bezużyteczna.

Na szczęście nie mam takich rozterek, a czytnik widzę jako przedłużenie funkcjonalności książek. Ciekawa literatura wciąga niezależnie od tego czy nośnikiem treści jest papier czy e-atramentowy ekran. Już po krótkim obcowaniu gadżetem przestałem zwracać uwagę na to czy strony przerzucam ruchem dłoni symulującym przewracanie kartek, czy za pomocą przycisku. Pełna imersja. Jakość e-papieru nie ustępuje książce drukowanej, a wzrok nie męczy się od wpatrywania w kolorową lampę, jak ma to miejsce przy czytaniu z tabletu czy komórki. Co faktycznie może drażnić w czasie czytania, to "błyskanie" negatywu strony przy przewracaniu kartek, ale podobno w nowszych optonach odświeżanie stron przebiega znacznie łagodniej.

Co ciekawe opton wyzwolił mnie z okowów bibliotecznej ascezy, czyli brukania białych stron żarówiastym tuszem i zapełniania marginesów atramentowymi notatkami. Na czytniku bez oporu "zaginam rogi", podkreślam wybrane fragmenty czy notuję "na marginesie", wiedząc że w najgorszym razie nie zniszczę książki, a tylko obsadzę garść elektronów w wyjątkowo niepożądanych stanach.

Chciałbym podkreślić, że w żaden sposób nie stałem się wrogiem papierowych publikacji. Wręcz przeciwnie, z przyjemnością spoglądam na półki uginające się się pod ciężarem literatury. Problem zaczyna się jednak, gdy miejsca w biblioteczce zabraknie - czytnik bez problemu pomieści zawartość małej księgarni. W naturalny sposób rozwiązuje to problem, co zabrać w podróż. Skoro cały księgozbiór może podróżować ze mną, nie mam rozterek jaki przewodnik zabrać ze sobą i czy lepiej zapakować coś z beletrystyki, czy może jakąś publikację naukową.

Oczywiście zakup czytnika to spory wydatek - na szczęście sporo dobrej literatury znajdziemy w internecie za darmo. Strony takie jak Baen Ebooks, Feedbooks, Project Gutenberg czy ReadPrint przechowują multum klasycznych (i nie tylko) tytułów, na przeczytanie których życia może nie starczyć. Także autorzy tacy jak Peter Watts czy Cory Doctorow udostępniają swoje teksty w sieci. Tutaj znajduje się obszerna lista darmowych tytułów z gatunku fantastyki.

Jeżeli ktoś szuka pozycji w języku polskim, też nie powinien czuć się pokrzywdzony - na Bookini znajduje się pokaźny zbiór klasyków polskich i przetłumaczonych na polski. Co lepsze, przez rok na polskim rynku ebooków zmieniło się sporo - sklepy takie, jak Nexto czy Virtualo zrezygnowały z DRM (w czym wyprzedziły wielu zachodnich dystrybutorów - BRAWO!!!), wrzuciły wszystkie formaty do jednego worka i codziennie wystawiają jakąś pozycję za śmiesznie niską cenę. Warto korzystać z wyszukiwarki Świata Czytników, by być na bieżąco z promocjami wszystkich sklepów.

Pozostaje tylko zaopatrzyć się się w przyjazną aplikację do katalogowania i konwertowania księgozbioru (Calibre) i CZYTAĆ!

Czytnik to doskonałe narzędzie, jednak nie pozbawione wad - brak koloru i grzęźnięcie w pdfach. W dodatku podgryzane jest z dwóch stron. Bibliofile-tradycjonaliści dzielnie wojują z samą ideą elektronicznego czytania; entuzjaści tabletów raczej przedkładają interaktywne apki nad literaturę. Trudno powiedzieć czy sprawdzi się Lemowska przepowiednia i papier zostanie wyparty przez czytniki - czas pokaże.
Póki co opton towarzyszy mi w wyprawach małych i dużych.

Koronkowa rozpusta

 

Królowa jubileusz świętuje, a my - wierni poddani - razem z nią. Gromkim HIP-HIP-HURRA londyńska loża steampunkowa uczciła urodziny miłościwie nam panującej królowej Elżbiety II. W weekend (21. kwietnia) na steampunkowym balu byliśmy, to i zdrowie koronowanej głowy wypiliśmy w gronie dam i dżentelmenów. Oczywiście w obłokach pary i przy szczęku miedzianych kół zębatych. A cośmy ujrzeli w niniejszej kronice towarzyskiej spisuję.


Foto: White Michief by Lisa Thomson

Londyn dla miłośników retronauki i sympatyków wiktoriańskiej epoki to bardzo przyjazne miejsce oferujące sporo okazji, by zrzucić korporacyjny/robotniczy/etc. mundur i przywdziać dystyngowaną czerń z niemniej eleganckim cylindrem lub wbić się w niemożliwie obcisły gorset i krynoliny (szal z lisa też nie zawadzi). Naturalnie klubowe imprezy takie jak White Michief równie chętnie przyjmą pod swój dach przedstawicieli niższych klas (wszak pieniądz nie śmierdzi) strojnych w gogle, kaftany robocze czy skąpe garderoby niewątpliwie świadczące o grzesznym zawodzie właścicielek (co, jak mniemam, wywołuje niemałe zgorszenie klasy panującej).

Jednakże neowiktoriański bal to nie tylko parada szykownej garderoby, ale niezapomniana uczta dla scenicznie wyrobionego oka i ucha. Przed zebranym audytorium prezentowały się przecudnej urody tancerki egzotyczne, gibkie gimnastyczki prężyły ciała w niemożliwych pozach, a podróżujący w czasie magicy wyjęli niejedną kartę z rękawa. Spragnieni wizualnych dowodów niech zerkną na umieszczone tutaj fotogramy. Nie obyło się też bez dźwięków wesołej blasznej orkiestry (a w zasadzie trzech):




Cheerio, old chaps!

Sztokfisz na wakacjach

Gwałtu! Rety! Nie do wiary! Dzięki wyszukiwarce ktoś niedawno trafił na mojego bloga używając frazy "sztokfisz niesmaczny". W tym miejscu muszę stanowczo zaprotestować i wysilić się na nowy wpis kulinarny. Sztokfisz jest smaczny... no dobra, powiedzmy, że jest w porządku, jeśli go dobrze przyrządzić.

Poniżej sentymentalny przepis na naszego bohatera, który opracowałem po powrocie z letnich wojaży w 2009 roku. Ja byłem w Norwegii, a sztokfisza postanowiłem wysłać w bardziej egzotyczne rejony, gdzieś w okolice Tajlandii i Sri Lanki.





Przede wszystkim należy pamiętać, że produkcja sztokfisza, czyli suszenie, to nie sztuka dla sztuki. Dzielni wikingowie przygotowywali ten specjał, by zakonserwować ryb złowione w okresie letnim. W późniejszym czas, gdy o dobry połów bywało trudno, a zapas "świeżych" ryb uległ wyczerpaniu, przystępowano do konsumpcji, nomen omen, suchego prowiantu. Obecnie znamy wiele lepszych sposobów (i niemało gorszych), by wiktuały zachowywały świeżość i zdatność do spożycia przez dłuższy okres, więc sztokfisza polecam raczej jako ciekawostkę.
By sztokfisza "odkonserwować", trzeba go namoczyć w wodzie. Sucha ryba lubi długie kąpiele, przynajmniej siedmiodniowe, i częste zmiany wody, raz dziennie - po takich zbiegach mój sztokfisz był nadal nieco twardawy, ale dzięki temu nie rozpadł się przy dalszej obróbce. Chociaż sztokfisz fenomenalnie śmierdzi (pachnie?) po otwarciu paczki, w procesie długotrwałego namaczania traci swój niezapomniany aromat.

Do przygotowania nordyckiej inwazji na Tajlandię potrzebne są:
- paczuszka sztokfisza
- paczka krewetek
- 2 szklanki bulionu rybnego
- 1 puszka mleka kokosowego
- czerwona cebula
- paczka minikukurydzy
- słodka, czerwona papryka
- świeża limonka, świeże liście kolendry
- przyprawy: sambol (mieszanka chili i sproszkowanej ryby), sproszkowana limonka
- olej

Wykąpanego sztokfisza, krewetki i czerwoną cebulę pokrojoną w piórka podsmażamy na oleju. Oczywiście sztokfisza można zastąpić dowolną inną białą rybą. Jakiś morszczuk czy inny dorsz będzie w sam raz. Gdy cebulka się zeszkli, dorzucamy paski czerwonej papryki i połówki minikukurydzy. Albo zwykłą kukurydzę z puszki - nie ma żadnych ograniczeń. Następnie zalewamy wszystko bulionem i mlekiem kokosowym. Dosypujemy przyprawy i gotujemy przez chwilę. Jeszcze tylko dekoracja ze świeżej limonki i liści kolendry. Voila!