header-photo

Gapiąc się jak sroka w gnat

 

Po miesiącach walki z brytyjsko-azjatyckim przemysłem gastronomicznym i krótkim epizodzie z angielską administracją przeniknąłem wreszcie do środowisk akademickich. Pierwszego października oficjalnie zostałem wcielony w szereg pracowników departamentu Bioinżynierii Imperial College, gdzie współpracuję z grupą zajmującą się ogólnie pojętym zagadnieniem szkieletu i biomechaniki.

Jednak nim zajmę się pełnowymiarową pracą (skanowanie, analiza danych, biomechanika) czeka mnie jeszcze trochę szkoleń i samodzielnej nauki. Na dzień dobry zostałem obłożony fachową literaturą z dziedziny ortopedii oraz programami do wizualizacji 3D. W piątek miałem swoje pierwsze spotkanie z aparaturą do tomografii komputerowej (μCT) ukrytą w podziemiach sąsiadującego z college'em Natural History Museum. Niewątpliwie trochę czasu minie nim uzyskam pełną kontrolę nad tym urządzeniem. Pierwszy dzień spędziłem głównie na paru kontrolowanych skanach, obróbce danych wyjściowych i ich wizualizacji. Około sześciu godzin pracowałem w cieniu komputerowego klastra w pocie procesorów przetwarzającego strumienie danych. W słuchany w szum wentylatorów gapiłem się w wielki, plazmowy ekran, na którym widniały gnaty artretycznych myszy. Kiedy mi wreszcie dadzą jakiegoś dinozaura?

Gorąco jak na Arrakis zimą

 

Powyższe powiedzonko wpadło mi do głowy parę lat temu, gdy pogrywałem w Dune podczas fali letnich upałów. Chociaż za żarem lejącym się z nieba nie przepadam, z żalem muszę stwierdzić, że w czasie niemal rocznego pobytu na angielskiej ziemi prawdziwie gorących dni uświadczyłem niewiele. Zliczyć je można na palcach jednej dłoni zasłużonego pracownika tartaku. Do refleksji skłoniło mnie kilka ciepłych dni na progu jesieni. Na "złotą polską" nie ma co liczyć, ale kto wie czym Anglia jeszcze zaskoczy.

Na własnej skórze przekonałem się o prawdziwości brytyjskich powiedzonek meteorologicznych. Po nawet krótkim pobycie na królewskiej ziemi wypada przytaknąć stwierdzeniu, że tylko Wielka Brytania ma prawdziwą pogodę, inne kraje mają po prostu klimat. Powiadają, że angielska pogoda zmienną jest, niczym kobieta, chociaż tak kapryśnej niewiasty ze świecą trzeba szukać... chociaż tu mogę być w błędzie. W cyklu dobowym można doświadczyć kilku zmian meteorologicznych - dzień rozpoczęty opadem deszczu, przejdzie w słoneczne popołudnie, zaowocuje mroźnym wieczorem, a zakończy się duszna nocą. Pogoda na Wyspach jest wdzięcznym tematem do rozmowy, dwoi się i troi, by dostarczyć ludziom tematów do pogawędek... jednak to o kobietach można rozmawiać bez końca. Zwłaszcza, że a na złośliwości wyspiarskiej aury nie ma dobrego sposobu.

Dwie zaobserwowane przeze mnie metody mogą pełnić co najwyżej rolę listka figowego. Pierwsza szkoła, imigrancka, propaguje znaną i sprawdzoną metodę na cebulkę, czyli od warunków atmosferycznych odcinamy się kilkoma warstwami odzieży (lub w przypadku dni słonecznych upychamy wszystko do plecaka). Jeśli mamy krzepkie ramiona oraz dużą torbę, to metoda w sam raz dla nas. Druga szkoła, tubylcza, wymaga bardziej siły charakteru i hartu ducha, i końskiego zdrowia. Należy się ubrać w to, co lubimy, i nawet śnieżna zamieć nie powinna nas powstrzymać od założenia hawajskiej koszuli i sandałów. Notabene strój taki doskonale sprawdza się podczas podróży londyńskim metrem, więc spróbować nie zaszkodzi. Obojętnie jakiej metody byśmy nie wybrali, słonecznych dni wciąż będzie nam mało, a kiedyś Wielka Brytania była imperium, nad którym słońce nie zachodzi. Kto wie, czy Anglik również skrycie nie marzy o rekonkwiście dawnych kolonii. Może warto wyruszyć na podbój antypodów?

Tradycyjne angielskie śniadanie

Każde dziecko wie, że życie Anglika kręci się wokół „domu publicznego”, przez pospólstwo zwanego pubem. Tu każdy człowiek znajdzie wytchnienie po pracy, azyl przed gniewem współmałżonka/-ki czy beztroską pogawędkę nad pintą ale. Tu także wpadnie na śniadanie, by pokrzepić nadwątlone nocnymi przeżyciami ciało obfitą liczbą kalorii. Konsumpcję tradycyjnego brytyjskiego śniadania w naturalnym otoczeniu pubu można niewątpliwie zaliczyć do jednej z ważniejszych atrakcji kulinarnych Wysp, tuż obok słynnych fish’n’chips zawiniętych w Times’a. Doniosłość tego wydarzenia odciśnie głębokie piętno na niezahartowanym ciele obcokrajowca i nieraz powróci do niego falą wspomnień.




Śniadanie, jak słusznie prawią dietetycy, jest najważniejszym posiłkiem dnia, albowiem dostarcza nam niezbędnej energii na rozruch rozleniwionego organizmu. Niewątpliwie Brytyjczycy podchodzą do problemu śniadania ze swoistą dozą pomysłowości i wyczucia. Angielskie śniadanie jest bowiem w stanie przyprawić każdego o zawał serca, nim dzień się na dobre rozpocznie. Dość powiedzieć, że na sam widok ociekającej tłuszczem porcji krew ścina się w żyłach, zatykając życiodajne arterie, a serce zamiera w trwożnym oczekiwaniu gastronomicznego finału.

Pozwól, drogi Czytelniku, że naszkicuję przed Tobą jakże ułomny kontur tego zjawiska.
Wyobraź sobie słoneczny niedzielny poranek. Właśnie docierasz dziarskim krokiem pod drzwi ulubionego pubu. Od progu wita Cię przyjazny gest barman, który oferuje Ci przegląd najświeższej prasy. Dziś jest Twój wielki dzień, spędziłeś już trochę czasu w Anglii, ale jak dotąd nie miałeś sposobności spróbować angielskiego śniadania – a to praca stała na przeszkodzie, a to skłonność do leniuchowania. Dziś się to odmienni. Z poczuciem determinizmu sytuacji, leniwie kartkujesz gazetę.

Aż wreszcie stawiają przed Tobą ów wyśniony, wymarzony posiłek.

Twój wzrok prześlizguje się rozpaczliwie od smażonych kiełbasek ku plastrom spieczonego boczku wieńczących okrąg sadzonego jajka. Szklista glazura tłuszczu łączy się z zawiesistym pomidorowym sosem, który oblepia ziarna gotowanej fasolki. Szczęśliwie zabrakło porcji smażonego (a jakże!) black pudding, czyli swojskiego czarnego salcesonu w formie kaszanki. Odwracasz spojrzenie, by znaleźć chwilę wytchnienia na rumianych grzankach. Desperackim ruchem ręki sięgasz do tego ostatniego przyczółku zdrowego żywienia, nie przeczuwając grożącego ci niebezpieczeństwa. Pod osłoną pieczonego chleba kryją się bowiem hash brown – smażone w głębokim oleju złociste, ziemniaczano-cebulowe trójkąciki. Wstydliwie ukryta porcja witamin, która przycupnęła na brzegu talerza pod postacią połówki, grillowanego pomidorka, nie zaprząta twojej uwagi tak, jak ogromniasty, grzybowy kapelusz kojarzący się raczej z muchomorem niż swojską pieczarką. Nerwowo przełykasz ślinę, lecz dziarsko chwytasz za sztućce, by rozprawić się z kaloryczną bestią. Kęs za kęsem przedzierasz się przez ziszczony koszmar dietetyka, gdy nagle czujesz suchość w gardle. Czym popić tak "przytłuszczającą" porcję jedzenia? Dopuszczalna jest w prawdzie filiżanka herbaty obowiązkowo z mlekiem, ale czujesz, że dziś możesz iść na całość. Przepłukujesz gardło ciemnym Guinnessem. Nareszcie czujesz się spełniony.

Tym barwnym opisem nie chcę bynajmniej zniechęcić nikogo do kulinarnej rozpusty. Śniadanie angielskie jest tłuste, syte, smaczne, jeśli wziąć poprawkę na angielskie standardy, i najczęściej obfite. Przeciętny Anglik bierze się bowiem od razu za podwójną porcję nie zaprzątając sobie głowy zestawem podstawowym. Posiłek taki zalega wprawdzie ciężką kulą w żołądku, ale także z łatwością ukoi dolegliwości dnia minionego i przygotuje organizm na przeboje kolejnego wieczoru. Należy je tylko stosować z umiarem i wyczuciem, jako jednorazowe szaleństwo, nie jako codzienną rutynę.

Smacznego!


Informacje praktyczne:
Śniadanie w powyższym kształcie można zjeść w pubach pod egidą Wetherspoon. Cena zestawu podstawowego (bez tostów) to ok. £3. W tej samej cenie dostępna jest także opcja wegetariańska. Powyższy zestaw można wzbogacić o filiżankę herbaty i tosta. Jeżeli i naszą pociechę chcemy uraczyć angielskim śniadaniem, w ofercie są specjalne zestawy. A dla głodomorów znajdzie się zestawu podwojony, czyli farmhouse.
Angielskie śniadanie w rozmaitych konfiguracjach serwowane jest w większości pubów i kawiarni do godziny 12.00 (później zaczyna się pora lunchu). Wydatek, jaki poniesiemy za niebywałą przyjemność obcowania z poranną specjalnością Wielkiej Brytanii, zamyka się w górnej granicy pięciu funtów na osobę.

Pierwszy kubek czekolady

Chocolate Is The Answer! Who Cares What the Question Is!

Jeżeli Ty zastanawiasz się nad pytaniem, nie znajdziesz w tym artykule satysfakcjonującej odpowiedzi. Czekolada - ten znany powszechnie przysmak przebył długą drogę z Nowego Świata, nim przybrał obecną, słodką postać.

Płynna czekolada wyrabiana przez Majów i Azteków w niczym nie przypominała współczesnego napoju. Pierwotnie była to pienista mieszanina miazgi kakaowej, chilli i wody, niekiedy uszlachetniana dodatkiem wonnych kwiatów, mąki kukurydzianej, sproszkowanej kory, czy wreszcie złota lub srebra. Jak widać wszystko, co dobre, bierze swój początek z mętnej prazupy (podobnie historyczne piwo miało postać wodnistej brei). Ze względu na nieciekawą konsystencję napój starano się możliwie dobrze wymieszać poprzez przelewanie z jednego naczynie w drugie i spijano wytworzoną w ten sposób gęstą piankę z wierzchu. Mimo niezbyt atrakcyjnego wyglądu zaszczyt spożywania czekolady był jedynie udziałem wojowników, kapłanów oraz szlachty, a to ze względu na wartość i cenę, jaką posiadały poszczególne składniki napoju. Przykładowo za sto ziaren kakaowca można było zakupić niewolnika lub dużego indyka, za dwanaście - usługi kurtyzany.

U swych źródeł 'gorzka woda' (xocolatl z nahuatl) traktowana była jako napój stymulujący. Z zapisków anonimowego konkwistadora możemy dowiedzieć się, że ktokolwiek spożył kubek tego napoju, nieważne jakby nie był zmęczony, mógł pracować przez cały dzień niejedząc nic ponadto. Ponoć król Montezuma wypijał 50 czasz dziennie, musiał być więc tytanem pracy. Właściwości odżywcze i wzmacniające czekolady po dziś dzień pozostają w mocy. Rozbita laboratoryjnie na cząsteczki czekolada ujawnia swe sekrety: psychoaktywne anandamidy, stymulujące kofeina i teobromina, regulujący pracę układu nerwowego tryptofan, dobroczynny dla układu krwionośnego magnez czy w końcu wysoce energetyczne węglowodany. Istny róg obfitości.


Czekolada miała też swój udział w azteckich obrzędach natury religijnej. Co ciekawe również hiszpański kościół docenił własności czekolady, czyniąc zeń postny napój energetyczny. Współcześnie czekolada już tylko symbolicznie towarzyszy świętom religijnym, głównie pod postacią słodkich zajączków i gwiazdorków. Chociaż przez niektórych sam napój obdarzany jest wręcz boskim kultem.

Świeże ziarna kakaowca mają intensywny, gorzki smak i dopiero proces fermentacji pozwala wydobyć z nich pożądaną pieszczotę podniebienia. Pierwsze ziarna kakaowca dotarły do Starego Świata za sprawą nie-tak-znów-pionierskiej wyprawy Krzysztofa Kolumba w roku 1502, lecz dopiero konkwistadorska podróż Hernanda Corteza zapoczątkowała głód "brązowego złota". Wówczas za doskonalenie pierwotnych receptur króla Montezumy zabrali się hiszpańscy mnisi, zaprawiając napój bogów (theobroma cacao dosłownie pokarm bogów) cukrem oraz anyżem, wanilią, bądź cynamonem. W ten sposób czekolada uzyskała aprobatę hiszpańskiego monarchy. Zazdrośnie strzeżony przepis opuszcza Hiszpanię dopiero po stu latach za sprawą anonimowego Florentyńczyka. Dodatek mleka to już sprawka angielskiego medyka, sir Hansa Sloane. Obecnie czekolada nie może się już obyć bez słodyczy cukru i delikatności mleka. Nie bez znaczenia jest również pikantna nuta chilli, chociaż dodatek ten nie spotyka się z powszechnym uznaniem.

Ekspansja czekolady na dwory europejskich możnowładców owocowała nie tylko dodatkami smakowymi, ale i ulepszeniem procesu warzenia. Pierwszym wynalazkiem jest specjalna, drewniana ubijaczka molinillo, dzięki której uzyskanie gęstej, jednorodnej piany staje się zadaniem dziecinnie łatwy. Rosnąca popularność czekolady wymusza także zmiany w produkcji, takie jak powstanie młynów mielących kakaowe ziarna czy wzrost liczby plantacji kakaowca. Wszędobylscy Holendrowie rozwożą sadzonki boskiego drzewa niemal po całym świecie. Z kolei w czasie rewolucji przemysłowej Konrad Jan van Houten, holenderski chemik, odkrywa metodę uzyskiwania czekolady w proszku, produktu łatwo rozpuszczalnego, a co więcej taniego. Czekolada traci zatem swój arystokratyczny status i staje się wreszcie dobrem dostępnym dla przeciętnego obywatela.

Jakakolwiek nie byłaby historia smakowitego napoju, nie ma to jak kubek gorącej czekolady na przełamanie pierwszych lodów. Swoją drogą mrożona czekolada też jest niczego sobie... by zainaugurować otwarcie mojego blogaska. Mam nadzieję dzielić się na jego łamach recenzjami planszówek, książek i filmów, relacjami z podróży oraz wrażeniami z kontaktów z obcymi kulturami i smakołykami z różnych stron świata. Kto wie, może odsłonię też przed blogową społecznością swoje stany depresyjne i ambicje artystyczne.